Dojrzała jesień i ashtanga joga
Koniec października to dla mnie trudny czas. Powoli przyzwyczajam się do tego, że już niedługo przygotowania do wyjścia z domu będą trwały znacznie dłużej. Już nie wystarczy mi 15 sekund na wzięcie kluczy, założenie kurtki i wsunięcie nóg w lekkie buty. Nadchodzi czas czapek, szalików i rękawiczek, a póki co coraz trudniej jest wyjść z domu bez parasola. Spacerując po parku zaklinam drzewa by jeszcze poczekały i nie zrzucały liści. Bardzo chciałabym jeszcze trochę pozachwycać się tym kolorowym płaszczem, którym okryła się przyroda. Nie nacieszyłam się jeszcze tą jesienią.
Wyjazd
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że tak samo było rok temu i dwa lata temu i tak samo będzie w kolejnych latach. Dlatego, by całkowicie nie oddać się jesiennej chandrze wyjechaliśmy na przedłużony weekend do cudownego miejsca.
To była wyjątkowa okazja, bo nie tylko podziwialiśmy naturę, oddychaliśmy czystszym powietrzem i wsłuchiwaliśmy się w ciszę. Oddawaliśmy także przysługę naszym ciałom. Przez cztery dni praktykowaliśmy jogę – rozkładaliśmy poszczególne asany na części, przesuwaliśmy granice naszych możliwości, ale też uczyliśmy się z pokorą przyjmować nasze ograniczenia.
Wszystko to w grupie przemiłych ludzi i pod okiem wspaniałej nauczycielki – Justyny Jaworskiej.
Kulinarne przyjemności
Po praktyce jestem zawsze nie tylko zmęczona, ale też bardzo głodna. Znacie ten stan, że czujecie tak duży głód, że błyskawicznie oceniacie produkty spożywcze które macie w zasięgu wzroku, odrzucając te, których przygotowanie zajmie więcej iż 10 minut? Na warsztatach nie musieliśmy się martwić o zapełnianie naszych żołądków. Rano, po południu i wieczorem pyszne jedzenie serwowała nam Jo Jurga. Było wegańsko, bez cukru i bez glutenu. Tak, jak lubimy.
Przy kubku aromatycznego i słodkiego czaju prowadziliśmy długie dyskusje, a nawet wtedy gdy milczeliśmy wspólnie, było to milczenie pozbawione napięcia, za to pełne spokoju.
Jak sowa stała się skowronkiem
Nie jestem typem rannego ptaszka. Teraz uczę się nim być – wstawać gdy wstaje słońce i kłaść się spać o 10 wieczorem, by móc zaczynać dzień od jogi i mieć przed sobą jeszcze wiele godzin na pracę. Na warsztatach nie mogłam się doczekać porannych zajęć i budziłam się zawsze przed budzikiem. Zawsze z radosnym oczekiwaniem, chociaż zesztywniała szłam na matę.
To był magiczny czas.
Nasza praktyka
Poranna praktyka jogi była wyzwaniem, ciało o tej porze jest jak kawałek drewna. Z każdym powitaniem słońca jest jednak lepiej. Wraca kontrola nad ciałem, poczucie spójności, skupienie. Ćwiczyliśmy w cudownej, wielokątnej sali, w której unosił się zapach drewna, na pięknych matach od Joy in me, o których już wspominałam kiedyś, o tu.
Po zajęciach wychodziliśmy rozgrzani i ze spokojnym umysłem.
Nasza grupa zostawiała na sali tyle energii, że aż osiadała na oknach 🙂
Czuję ogromną wdzięczność za to, że mogłam tam pojechać, spotkać osoby które poznałam na wcześniejszych warsztatach, poznać nowe i praktykować pod okiem Justyny, która dwa lata temu pokazała nam czym jest prawdziwa ashtanga joga. Tej praktyki cały czas Wojtek i ja się trzymamy.
Niezmienny układ asan prowadzi mnie każdego dnia ćwiczeń i wcale mi się nie nudzi. Jest także jednym z elementów pomagających mi przetrwać czas niepogody. O tym co jeszcze robię, by późna jesień i zima nie były dla mnie tylko okresem obumierania i melancholii napiszę niebawem.