Jak kupiliśmy auto hybrydowe
Przyszedł czas. Sen się ziścił.
No może nie całkiem, bo to trochę oszukana, hybrydowa, elektryczność, ale kiedyś trzeba zrobić ten pierwszy krok.
Przybierałem się do tego wpisu już od wielu miesięcy, są tacy, którzy twierdzili, że artykuł nigdy nie powstanie, ale dzisiaj w związku z małym jubileuszem postanowiłem podzielić się moimi spostrzeżeniami.
Pierwszy tysiąc kilometrów przejechanych w trybie elektrycznym, aż chciałoby się powiedzieć: pierwszy tysiąc kilometrów bez benzyny… Technicznie rzecz ujmując benzyna była, ale o tym innym razem.
Zacznijmy od początku…
Od jakiegoś czasu nosiłem się z myślami zakupu auta elektrycznego. Nie wiem do końca, co było moją motywacją, bo na poprzednie auto nie mogłem powiedzieć złego słowa. Może to było moje zamiłowanie do nowoczesnych technologii. A może widok samochodów buchających chmurami czarnego dymu, ruszających ze świateł, a może hałas na ulicy nie pozwalający na zebranie myśli, a najpewniej wszystko razem wzięte.
Najpierw było wyszukiwanie informacji, potem porównywanie parametrów technicznych. Arkusze z przeliczeniami fruwały, a my prowadziliśmy niekończące się dyskusje na temat: czy to się w ogóle opłaca? Auta na prąd są zdecydowanie droższe niż te tradycyjne – spalinowe, co zapewne odstrasza wiele osób. Wydaje się, ze to nie cena jest największym problemem, tylko infrastruktura do ładowania akumulatorów.
Przeciętnie samochody elektryczne dostępne na polskim rynku mają zasięg od 60 do około 150km, są oczywiście takie, które zasięg mają większy, ale te przegrały w przedbiegach, ze względu na cenę. W związku z tym, że jeżdżę dość dużo nie bardzo mogłem sobie pozwolić na utratę mobilności.
Jeśli nie Tesla to co?
Pozostał wybór pomiędzy posiadaniem dwóch samochodów lub jednego – hybrydowego, który dysponuje wystarczającym zasięgiem. Ponieważ idee zawarte wyznania minimalistki są mi bliskie, wybór był raczej oczywisty – jeden. Tak kupiliśmy auto hybrydowe
Podstawowym założeniem była jazda w trybie elektrycznym, więc w grę wchodziła tylko hybryda typu plug-in, czyli w uproszczeniu, taka, którą można ładować z gniazdka i przejechać kilkadziesiąt kilometrów tylko na energii z baterii. Do miasta i dojazdy do pracy – idealna.
Czy jesteśmy zadowoleni?
Minęły prawie dwa miesiące od zakupu i muszę powiedzieć: jestem zaskoczony! I to na wielu frontach, zaczynając od kuriozalnych sytuacji z punktami ładowania, (o czym będę jeszcze pisał, bo to temat co najmniej na felieton), na niespodziewanym wejściu w niewielkie środowisko pionierów, kończąc.
Trochę mi to przypomina czasy kiedy jeździłem bardzo nietypowym, jak na polskie warunki, samochodem i historie, że zaczepia cię ktoś na światłach i krzyczy: “Super! Mam taki sam!” nie były czymś nietypowym. Dzisiaj jest podobnie: “A ile przejedzie na akumulatorze?”, “A co to za wynalazek?” – trochę to nietypowe w czasach zapatrzenia w ekrany smartfonów, ale miłe.
Więcej przemyśleń, mam nadzieję już wkrótce…
Może następne auto i u mnie będzie elektryczne😀 Mnie ciut przerażają czasy ładowania.
Nie jest tak źle, jeśli masz dostęp do szybkiej ładowarki, to 30-40 minut wystarczy żeby doładować akumulator do 50-60%
http://www.rp.pl/Energianews/303299883-Orlen-wchodzi-do-gry-o-tankowanie-aut-na-prad.html#ap-2
“Barierą w rozwoju tego rynku nadal jest wysoki koszt zakupu samochodu, żywotność i pojemność akumulatorów, a także dostęp do infrastruktury. Ministerstwo Energii szacuje, że w kraju działa 305 stacji, a do 2020 r. będzie 6,5 tys. punktów, w tym 300 do szybkiego ładowania.”
No jeśli chodzi o żywotność i pojemność akumulatorów, to tu się akurat bardzo dużo zmienia. Myślę, że jesteśmy teraz w momencie przełomowym i za chwile to już nie będzie problem.